Patrick Wolf ■ The Bachelor



"Kawaler" nadchodzi... czy wejdzie razem z drzwiami? ; ) Czwarty album brytyjskiego multiinstrumentalisty niebawem pojawi się na półkach wielu sklepów muzycznych, może również polskich sklepów?

Patrick Wolf nie jest jeszcze zbyt rozpoznawalny w kraju nad Wisłą (myślę o rozpoznawaniu przez osoby, które interesują się muzyką, a nie o rozpoznawaniu jako takim), spróbuję więc opisać go w kilku słowach: ma dwadzieścia sześć lat, gra m.in. na gitarze, skrzypcach, wiolonczeli, pianinie, akordeonie, klawesynie, organach, harfie, ukulele i thereminie (spektrum instrumentów, którymi wprawnie włada jest o wiele szersze), pisze przewrotne teksty, które naprawdę dają do myślenia. Krytycy umówili się, że jego muzykę zaliczyć można do nurtu "folktronica", dokonuje on jednak (moim zdaniem) "bardziej złożonych" miszmaszy & trudno wepchnąć go w jakąkolwiek szufladkę.

The Bachelor wydany zostanie pierwszego dnia czerwca przez Bloody Chamber Music. Promuje go (póki co jeden) singiel zatytułowany Vulture... mam wrażenie, że artysta zrobił jednak kroczek w tył (nie mówię, że to źle) - dość podobnie grał/brzmiał kilka lat temu... może trochę bardziej "lo-fi". Szczypta akustycznych instrumentów podlana syntezatorowym sosem tworzy naprawdę gęste tło, perkusja z automatu pasuje do niego jak sztućce do obiadu (talerze nie brzmią automatycznie, ale również pasują do całości jak ulał). Na pierwszym planie hula zaś wciąż świeży, zadziorny i "zdecydowany" wokal wyspiarza. Wokal, z którym Wolf nie boi się eksperymentować - aż ciarki galopują po plecach... jestem pod wrażeniem pracy jego przepony! (albo pod wrażeniem tego, co osiągnął producent). W singlu tym maczał podobno łapki Alexander Wilke (członek nieistniejącej już formacji Atari Teenage Riot)... utwór brzmi nieźle, jednak nie urywa głowy (a liczyłem na to, że urwie - od artystów, którzy niegdyś zachwycili - wymaga się więcej). Sytuacje "ratuje" (lekko) kontrowersyjny teledysk, którego w polskiej, publicznej telewizji raczej nie ujrzymy:



Patrick Wolf o Vulture i nie tylko:
"It's like the song Oblivion, [...] Oblivion is not a ride at Alton Towers. It's a place of pure darkness that I was in... a place of nothing - no feeling, no love, no light - nothing. I was in that place where I wanted to feel nothing, and for a while I didn't want to think, or kiss anyone, or create anything, and that's a lot of the theme of the album. And yet it's better to have been there, when a lot of people surround themselves with things that are safe so that they never feel that. Now I say 'fuck you, oblivion' - now I want to love and embrace and feel happiness!"

"After three albums I felt I was back to exploring myself, and those albums are similar in that they're both about survival and confidence. By the end of writing The Bachelor I felt really confident about myself, just as confident as I felt after writing Lycanthropy."

"My touchstone is often thinking of myself at school in the toilets with my Walkman, hiding from the conservative establishment around me, and waiting for class to be over so I could run home. I'd be listening to people like Pulp, The Pixies, Bjork... I used to read a lot into their lyrics, and everything that gave me the impression that this conservative establishment could be overcome by just being yourself."

"I'm not actively trying to be that person... I just work and I create. It's not my responsibility what other people make of it. If I thought about it too much and I thought about the consequences it would all go wrong. My main concern is whether I am doing my creativity justice, that's all I worry about and everything else will follow."

"It's always the time that people have least money that they have more need for creativity. During the Blitz there were burlesque performances in the Tube."

"I've taught myself to be a lot more free with my body now, a lot more communicative. I actually recorded myself performing last year in order to work out what the audience sees when they see me on stage. I wondered it was like from the audience perspective, and it was very disappointing. I said to myself 'This is really boring, Patrick you need to try harder!' I was my own Simon Cowell that day. 'What are you doing with your hands, why are they flapping all over the place?' I would be a fool not to want to do better."

"So I booked myself into a dance studio and recorded myself dancing, and now I am really performing what I feel. In my head I think of Kate Bush... someone who was the champion of expressive performance... that thing of expressing your body in the same way you would express yourself through writing a song. And of course she took all those ideas from opera. Madonna was the next one to pick up the chalice of the headset mic and that kind of full-on performance. I am using it specifically because it's a dream of mine specifically to do a headset mic performance. Being able to walk anywhere on the stage is great and I like to move all the time."

"That's great... I'm a modernist and I embrace that. To be compared to Christina Aguilera - I take it as a huge compliment."

Na muzyczną dekapitację pozostaje poczekać te kilka tygodni, mam nadzieję, że pozostałe trzynaście utworów porwią mnie bardziej niż Vulture ; ).

Cool Kids of Death ■ Afterparty


2008 ■ Agora

Lista utworów:

01. Mamo, mój komputer jest zepsuty
02. Afterparty
03. Bal sobowtórów
04. Leżeć
05. Nagle zapomnieć wszystko
06. Biec
07. Bezstronny obserwator
08. Mężczyźni bez amunicji
09. Ciągle jestem sam
10. Joy
11. TV Panika
12. Ruin gruz


„Mieliśmy już czas i okazję, żeby się wykrzyczeć...” - mówi Krzysztof Ostrowski, lider i wokalista załogi Cool Kids of Death. Czy to oznacza, że po czwartym krążku ekstremalnie zbuntowanych Łodzian mamy spodziewać się zabiegów takich jak zwalnianie przed przejściami dla pieszych lub redukowanie biegu na zakrętach? Nie, wręcz przeciwnie. Pozostając w stylistyce poprzedniej metafory, Afterparty to obrót o pełne 360 stopni, przy dużej prędkości i mokrej nawierzchni (nie zważając na znaki ani na pieszych). Tytuł albumu nie wprowadza słuchacza w błąd - Afterparty to nienasycenie, które nie pozwala się zatrzymać, które wręcz wymusza wydobycie ostatnich pokładów sił i ignorowanie tego, że lampka rezerwy błyska jak stroboskop (z czego zdawać sobie sprawę powinni wszyscy Ci, którym dane było być na porządnej „imprezie po imprezie”).

Płyta zaczyna się utworem Mamo, mój komputer jest zepsuty - tak mocno i zdecydowanie, że po pierwszym przesłuchaniu po prosu paraliżuje, wybebesza... kopie prądem, a my tańczymy jak elektryk, który popełnił właśnie ostatni w swoim życiu błąd. Chłopaki z CKOD nigdy nie stronili od zakrapiania swoich kompozycji elektroniką, kawałki z ich czwartego, studyjnego krążka nie są jednak zakrapiane, a głęboko zanurzone... zanurzone w przybrudzonych, syntezatorowych brzmieniach, pulsujących, klawiszowych wstawkach i nieskomplikowanym - ale za to potężnym, niemal agresywnym – rytmie. W rezultacie powstaje z tego hybryda punk rocka i twardego techno. Gdyby Ostrowski śpiewał bardziej melodyjnie (i z szerszą gamą udziwnień), a reszta chłopaków dodałaby trochę gołych, lub chociaż skąpiej ubranych (industrial-rockowych) podkładów, mielibyśmy do czynienia z polskim odpowiednikiem Mindless Self Indulgence. Wracając z ogółu do szczegółów: drugi, tytułowy utwór jest jak spadanie w przepaść z hipnotycznym podkładem w tle, temperatura brzmienia spada, nastrój robi się jak na dyskotece zombiaków (swoiste rozwinięcie koncepcji „martwe disco” z ich drugiego wydawnictwa). Kolejna ścieżka, Bal Sobowtórów to zgrabna żonglerka kilkoma dźwiękowymi klockami, obwiązana soczystym basem Wandachowicza, rozpędzona za pomocą bliżej nieokreślonych sztuczek i opowiedziana chwytliwym, rozgoryczonym wokalem. Co dalej? Muzycy zmieniają tempa jak rękawiczki, eksperymentują z melodiami, to tu, to tam dorzucają przeróżne ozdobniki (czasami naprawdę kiczowate, ale dodają one kilogramów uroku do masy całkowitej) i co najważniejsze, utrzymują całość, po pierwsze: w biegu; po drugie: w estetyce chaotycznej psycho-dyskoteki.

W tekstach Ostrowski kpi między innymi z zatracania się w pustych rozrywkach, z bezsensownej agresji, z obłędnej pogoni, która ma zarazem charakter ucieczki, z pokazowej żałoby w mediach. Opowiada też o zdołowaniu, wypaleniu, depresji... i zwraca uwagę na to, że w każdym momencie, można zatrzymać się i „wyzerować licznik”, stać się kimś zupełnie innym. Album trwa niecałe 40 minut, a upchane jest w nim naprawdę sporo (moim zdaniem interesujących) pomysłów. Każdy z dwunastu utworów ukrywa w sobie inną receptę, a zarazem wszystko tworzy nad wyraz spójną całość - nie ma luk, w które mogłyby się wkraść nuda czy inne draństwa. Moje faworyty to: Mamo, mój komputer jest zepsuty; Bal Sobowtórów i TV Panika (ten ostatni za świetne riffy, skandowane refreny i za to, że w pewnym momencie wokalowi towarzyszy tylko perkusja).

Keane ■ Perfect Symmetry


2008 ■ Island

Lista utworów:

01. Spiralling
02. The Lovers Are Losing
03. Better Than This
04. You Haven't Told Me Anything
05. Perfect Symmetry
06. You Don't See Me
07. Again & Again
08. Playing Along
09. Pretend That You're Alone
10. Black Burning Heart
11. Love Is the End


Zamienił stryjek siekierkę na kijek, a właściwie na karabinek... i postrzelił się w stopę, niestety. Od kogoś, kto kiedyś wprawił nas w zachwyt, zwykle wymagamy więcej... Keane zostało pochwycone przez szpony muzycznego konformizmu (ewentualnie można ująć to inaczej: wpadło w objęcia koniunktury i mocno się przytuliło, zbyt mocno). Poprzednie wydawnictwa Brytyjczyków charakteryzowała lekkość i szczerość, polot... szkoda, że nie poszli dalej drogą, którą obrali na początku. Wyobraźcie sobie, że do waszego ulubionego soku marchwiowego powrzucano jabłek, gruszek, pomarańczy i kto wie, co jeszcze... producenci przekonują was na każdy możliwy sposób, że nowy napój jest udoskonaloną wersją poprzedniego - dodatkowo dostajecie go w „innowacyjnej” butelce, a pod nakrętką kryje się wróżba, dowcip bądź informacja o tym, że wygraliście „odjazdową” wycieczkę do najegzotyczniejszego z egzotycznych krajów... czy nie rodzi się jedno podstawowe pytanie? Jeśli nie wiecie jakie, to podpowiem: Gdzie podziała się marchewka? (podpowiedź numer dwa: na pewno nie mieszka już w waszym soku).

Perfect Symmetry nie jest całkowitym niewypałem... ale niewiele mu do niego brakuje. Godnych następców żywotnych i urokliwych utworów pokroju Somewhere Only We Know z debiutanckiego Hopes And Fears niestety nie usłyszymy. Nie ukrywam, że z nadzieją wyczekiwałem trzeciego krążka Keane – a tymczasem moje nadzieje nadziane zostały na przerośniętą wykałaczkę. Cóż, skoro dostaliśmy szaszłyk, to przyjrzyjmy się szaszłykowi...

Pięćdziesięciominutowego grillowania Anglicy nie zaczęli od wrzucenia na ruszt przystawek, a od tego, co udało im się na tę okazję przygotować najlepiej, czyli od Spiralling. Utwór niewątpliwie chwytliwy, może się podobać, wyróżniają go: wyraźna sekcja rytmiczna, subtelna linia melodyczna, „czysty” wokal Toma Chaplina oraz to, że całość została rozsądnie przyprawiona i wszystko trzyma się kupy (nie jest to oczywiście pieśń wybitna, ale nóżki zaczynają podrygiwać nawet kiedy siedzimy). Nieinwazyjny, popowy szlagier - chyba nikogo nie powinno dziwić, że wybrano go na singiel. Drugi numer, The Lovers Are Losing zaaranżowany został również całkiem zręcznie... jednak, pozostając w kulinarnej metaforyce, zaczynało mi się po nim odbijać... Nie wiem, czy był za słodki, za kwaśny, czy może za bardzo przypieczony, a może może składniki były nieświeże? Konsumując dalej zbiorek tych studyjnych popisów można mieć wrażenie, że przebojowe podkłady zaczynają uwierać, przytłaczać, odpychać... natrętność niektórych utworów porównałbym z pojawianiem się bożonarodzeniowych drzewek w firmach, sklepach i szkołach zaraz po 11 dniu listopada... oczywiście, grzebiąc w tych plastikowo-brokatowych wiórach, możemy natknąć się na coś, co przypadnie nam do gustu - jak chociażby chórki w tytułowym Perfect Symmetry, skrawki Again & Again, które nie zostały przyprószone syntezatorowym kacem (nie jestem wrogo nastawiony do syntezatorów, ale do muzyki Keane one po prostu nie pasują!) czy francuskojęzyczną wstawkę w Black Burning Heart.

Podsumowując, krótko i zwięźle: muzycy przeprosili się z gitarami, zaprzyjaźnili z synth-popową estetyką. Niestety, przyjaźń ta okazała się dla nich ryzykowna... Na dokładkę całość została opowiedziana w większości banalnymi i sztampowymi tekstami. Muzyczne „łakocie” spadło z rusztu w popiół (mniej metaforycznie: eskalacja nijakości i widowiskowe zmarnowanie potencjału).

FlyKKiller ■ Experiments In Violent Light


2007 ■ Flykkllr / EMI

Lista utworów:

01. FlyKKiller
02. Peroxide
03. Fear
04. Sell My Pulse
05. Shine Out
06. Get All Pulled Out
07. Controlled Environment
08. B Murphy
09. Music For Twelve Sounds
10. Czy nie szkoda Ci
11. FlyKKiller [David Holmes Remix]


FlyKKiller to duet, który tworzą Pati Yang (Patrycja Hilton) i jej mąż - Stephen. Experiments in Violent Light jest elektronicznym potworkiem gęsto naszprycowanym loopami, mikrobeatami, a w zasadzie dosyć szeroką gamą syntetycznych ozdobników, dziwnie przeżartych przez bliżej nieokreślony kosmos, które momentami nawet ciężko nazwać. Chyba nie bez kozery artyści przyczepili albumowi mit-metkę o pochodzeniu i przeznaczeniu zawartej na nim muzyki, mianowicie: płytę nagrała pozaziemska istota wabiąca się V... mowa też o instytucie w Polsce, który schwytał owe stworzenie i o pokojowych zamiarach V wobec gatunku "człowiek rozumny L". Historia ta może nie jest czymś na miarę odkrycia Ameryki w dziedzinie urozmaiceń muzyki, niemniej jednak nie ukrywam, że po przeczytaniu kilku podobnych zdań, moje usta przybrały kształt podkówki skierowanej biegunami ku górze. Wracając do tego, co na Experiments in Violent Light możemy usłyszeć, bo możemy sporo: dziesięć (razem z remixem dorzuconym na deser – jedenaście) naprawdę odmiennych, utrzymanych w elektronicznej estetyce utworów. Oczywiście nie każdy eksperyment musi przypaść do gustu wszystkim słuchaczom – no ale coś kosztem czegoś - przypraw mamy tu co niemiara, więc zwolennicy zwartości i jednostajności raczej niekoniecznie będą zadowoleni (mimo tego, iż mianowników wspólnych jest całkiem sporo), amatorzy eksperymentowania wręcz przeciwnie. Oprócz estetyki, można śmiało rzec, że materiał jest tajemniczy, zacieniony, chwilami nawet mroczny – ciemne tła dominują niemal na całej długości. Często jest również hipnotycznie. Podczas trzeciego lub czwartego odsłuchiwania z rzędu, poczułem się lekko "confused". Moimi faworytami są: świetnie i świeżo brzmiący Peroxide, w którym zwrotki są niemal hip-hopowe, refreny krótkie i z prostą, szybko wpadającą w ucho melodią; Sell My Pulse – mówiono-szeptany, z przewrotnym, powyginanym rytmem i oszczędnym, momentami wręcz minimalistycznym podkładem; Shine Out – chyba najbardziej energiczny, a zarazem najbardziej groove (przynajmniej mnie nóżka chodziła) na całej płycie (razem z Fear nadawałyby się spokojnie do puszczania w radiu, co w moim mniemaniu jest dodatkowym plusem). Wyróżnię może jeszcze B Murphy, za naprawdę śliczny i zaciekły wokal.

Reasumując: debiutancki album FlyKKiller to kilka tuzinów niebanalnych rozwiązań (jak np. przelewanie się jakichś bliżej nieokreślonych płynów w utworze numer dwa lub collage z zapętleń i ośmiobitowych sampli w utworze numer siedem... resztę artefaktów proponuję wyłowić samodzielnie) reagujących z pierwiastkami kobiecej wrażliwości i cząsteczkami dźwiękowego adrenalino-testosteronu. Jak dla mnie bomba.

The Cure ■ 4:13 Dream


2008 ■ Geffen / I AM

Lista utworów:

01. Underneath the Stars
02. The Only One
03. The Reasons Why
04. Freakshow
05. Sirensong
06. The Real Snow White
07. The Hungry Ghost
08. Switch
09. The Perfect Boy
10. This. Here and Now. With You
11. Sleep When I'm Dead
12. The Scream
13. It's Over

Robert i spółka na trzynasty krążek The Cure kazali nam czekać cztery lata. Płytę zapowiadały cztery single, ukazujące się (począwszy od maja 2008) każdego trzynastego dnia miesiąca. Początkowo premiera albumu planowana była na trzynastego września tegoż roku (wcześniej, kiedy jeszcze nawet nazwa albumu nie była znana, mówiło się o maju, krążyły też pogłoski, że wydawnictwo będzie dwupłytowe... mitów było całe mrowie). Zamiast longplaya tego dnia (13.09.08) ukazała się EP-ka (z remixami czterech singli) o wdzięcznym tytule Hypnagogic States (remixów dokonali muzycy z bandów: 30 Seconds to Mars, AFI, My Chemical Romance, Fall Out Boy i 65daysofstatic). Ostatecznie najmłodsze dziecko Cure-ów zostało uwolnione z inkubatora 28 października 2008. Czy warto było na nie czekać? Kiedy wyjmowałem ten album z pudełka... kiedy wkładałem płytę do odtwarzacza... czułem się jakbym przecinał pępowinę. Dziś już trochę ochłonąłem ; )

4:13 Dream otwiera trwający ponad sześć minut Underneath the Stars, utrzymany w post-rockowej estetyce. Oszczędne zbliżenia perkusji i gitar, ozdobione tytułowymi gwiazdkami. Słychać jak na nas spadają. Zamysł genialny w swojej prostocie! Po nastrojowym wprowadzeniu rozpoczyna się drugi utwór - lekki, melodyjny i beztroski The Only One, opowiedziany pluszowymi riffami i wokalem jakby z minionej epoki - nie chciało mi się wierzyć, że to utwór z najnowszego kompaktu Brytyjczyków. Cieszyłem się jak wiejski głupek. Na The Reasons Why zareagowałem podobnie. Opowiem tę piosenkę kilkoma przysłówkami: delikatnie, rytmicznie, hermetycznie, czysto... surowo i ciepło zarazem. Freakshow przynosi zmianę nastroju. Po dwóch słodkich piosenkach, zmiana ta jest jak najbardziej wskazana. W tle szaleje brudna, przesterowana gitara (wydaje się, że na lekkim sprzężeniu). Trochę szkoda, że jest aż tak przytłumiona, bo trzeba się dosyć mocno skoncentrować, żeby odcedzić ją od tego co dzieje się przed nią (choć z drugiej strony: to "zduszenie" ma coś w sobie). Na pierwszym planie niezbyt skomplikowany produkt sekcji rytmicznej (perkusji i gitary basowej). Wokal jakby nienaturalnie pobudzony. Utwór ten jest dużo chłodniejszy niż dwa poprzednie. Później znów robi się spokojnie, leniwie... może nawet pościelowo? (Sirensong) Należy pamiętać, że spokój w muzyce Cure-ów bardzo często podszyty jest smutkiem, rozczarowaniem, niepokojem... nawet paranoją... oraz, że uśmierzenie bólu (zarówno fizycznego jak i psychicznego) bardzo często usypia w jakiś sposób rozum, wprowadza w stan odrętwienia, transu... Przy okazji tych przemyśleń: naprawdę dawno nie słyszałem utworu, który byłby tak hipnotyczny jak The Scream (krótki, powielający się motyw z czasem zaczyna przerażać. Smith wyłania się zza nerwowych, mrocznych dźwięków bardzo lapidarnie, ale za to z gracją upiora). Tuż przed tym obezwładniającym ładunkiem umieszczony został utwór Sleep When I'm Dead, w którym Robert z głębokim żalem wyśpiewuje kolejne słowa swojej opowieści... opowieści, którą należy interpretować w kontekście 4:13 Dream. Wycieczkę wzdłuż i wszerz tej muzycznej materii proponuję odbyć samemu, pamiętając, że album to nie składanka - naprawdę warto zastanowić się nad każdym z trzynastu elementów, nad ich spójnością, różnorodnością... pięknem?

To jak odbierzemy ten krążek zależy od naszego nastawienia i od naszej wrażliwości. 4:13 Dream jest muzycznym lekarstwem więżącym w sobie kilogramy emocji, które - parując słodkością - momentami doprowadzają do goryczy (między wesołymi a smutnymi nastrojami w muzyce The Cure jest bardzo płynna granica, podobnie jak pomiędzy sukcesami i porażkami w naszym codziennym życiu). Być może wiele osób oczekiwało czegoś innego, ja cieszę się z powrotu do korzeni... bo przecież The Cure kochamy za ich korzenie (aż się prosi dodać: kochamy też ich nienaturalnie powykrzywiane gałęzie). Długo nie mogłem się osłuchać z tym, co zaserwowali nam wyspiarze, aż w końcu miałkość nabrała uroku i przekonałem się do wartości tego materiału. Zauroczył mnie doszczętnie, zaraził magią nieskomplikowanych brzmień, które poruszają coś dużo bardziej złożonego.

Placebo ■ Battle For The Sun



Ósmego czerwca bieżącego roku do sklepów trafi szósty, studyjny krążek Placebo!

Album zowie się Battle For The Sun. Wyprodukował go David Bottrill (znany między innymi ze współpracy z zespołami takimi jak King Crimson, Mudvayne, Muse czy Tool), miksami nagrań zajął się Alan Moulder (ten z kolei może poszczycić się szponceniem przy materiałach Depeche Mode, The Jesus and Mary Chain, Lush, My Bloody Valentine, Ride, The Smashing Pumpkins... długo by wymieniać). Cieszy mnie zwłaszcza udział tego drugiego pana, ale skupię się może na dokończeniu wyliczanki faktów - Battle For The Sun wydany zostanie przez zespół własnym sumptem, z pomocą Play It Again Sam (poprzednio band związany był z wytwórnią Virgin). Brian Molko o najnowszym dziele Placebo rzekł tak:

We've made a record about choosing life, about choosing to live, about stepping out of the darkness and into the light. Not necessarily turning your back on the darkness because it's there, it's essential; it's a part of who you are, but more about the choice of standing in the sunlight instead.

I'm very optimistic about the future. I’m in a positive frame of mind and a good headspace. It's very exciting. There’s a lot of life in the old dog just yet.


Płytę promuje singiel o bliźniaczym tytule... według mnie naprawdę udany. Zaczyna się powoli i nader oszczędnie, by po chwili znacznie przyspieszyć i poszerzyć spektrum dźwięków (w pewnym momencie oprócz rozmaitych, elektronicznych przeszkadzajek pojawią się nawet smyczki). Brian wyśpiewuje kolejne wersy (początkowo dosyć leniwie), w których aż roi się od neurotycznych powtórzeń, w tle wiruje pewien rodzaj kosmosu, zbudowany lekko przesterowanymi gitarami, klawiszami przyprószonymi elektroniką i dosyć miarową perkusją, która subtelnie podkreśla zmiany tempa (zwłaszcza gdy uderzenia ścigają się z wokalem). Okazuje się, że czkawka połączona z przepychem może brzmieć przyjemnie. Kiedy analizowałem tekst tego utworu, skojarzył mi się trochę z songiem The Dark Age of Love z repertuaru Coil. Wsiadamy do rakiety, zapinamy pasy i zamiast na księżyc podążamy prosto w kierunku rozgrzanego do granic możliwości słońca. Jak ta podróż się skończy? Dowiemy się już w czerwcu, a wiedzę tę będziemy mogli sprawdzić w praktyce niecały miesiąc później, wszak zespół będzie jedną z gwiazd, która wystąpi na tegorocznym Heineken Open'er Festival. Zacieram już łapki.

Przy okazji warto wspomnieć, że za bębnami nie siedzi już Steve Hewitt (z którym zespół pożegnał się w 2007 r.), zastąpił go Steve Forrest.

Utwór Battle For The Sun można pobrać za darmo z oficjalnej strony zespołu: www.placeboworld.co.uk

Nieważne


2009 ■ 8 Breaths

Lista utworów:

01. Przy zgaszonych światłach jest mniej niebezpiecznie
02. Natura jest dziwką
03. Przyjdź ochlapany błotem (przyrzekam, że nie mam pistoletu)
04. Nie musimy się rozmnażać
05. Jestem bardzo brzydki, ale nic nie szkodzi, bo ty też jesteś...
06. Pozwól mi przyciąć twe brudne skrzydełka
07. Kiedy byłem kosmitą, kultury nie były opiniami
08. Bez zatrutego jabłka
09. Będę dalej walczył z zazdrością (aż kurwa zniknie)
10. Prędzej wolałbym umrzeć niż być cool
11. Znów zaszantażowali czarną owcę
12. Żywię się trawą i zaciekami z sufitu
13. Bystry i wyrazisty - taki jestem, bo umarłem

Podobno nie należy zaczynać od żartu, zacznę więc może całkiem poważnie...

Oczywistym jest to, że dużo lepiej jest słuchać muzyki, niż o niej mówić, pisać lub czytać... gdyby jednak obcowanie z jakąkolwiek sztuką ograniczało się do prostej implikacji pomiędzy dziełem a odbiorcą, sztuka ta byłaby według mnie mało warta... albo inaczej: nie(do końca)wykorzystana.

Postanowiłem założyć tego bloga dlatego, że:

■ poczułem potrzebę obnażenia moich wrażeń (co poniekąd wynika z akapitu, który widnieje piętro wyżej). Mam nadzieję, że w zamian za moją szczerość, którą tu i teraz deklaruję, otrzymam co jakiś czas szczyptę konstruktywnej krytyki.

■ krew mnie zalewa gdy widzę tego raka, co zżera blogosferę. Dziwi mnie to, że coraz więcej osób wędruje ku krainie "akcji-segregacji". Nie wiem, czy to kwestia popytu na durną pychę, czy może jakaś forma dowartościowania się... do czego konkretnie piję? Ano do tego, że masy masowo mieszają z błotem wszystko to, co rozłożyło skrzydła i stało się popularne. Czy nie należy się cieszyć z tego, że artyści dzięki swojej ciężkiej pracy przechodzą na tzw. zawodowstwo? Przy okazji takich dywagacji zawsze używam pewnego przykładu... American Idiot, album ten wyniósł zespół Billie'ego Joe Armstronga na wyżyny... i bardzo dobrze {oklaski}. Żyjemy w świecie pomieszania pojęć... często karmimy się tłustymi opiniami, potrafimy rozmawiać o tym, czego nie znamy... mylimy komercjalizację z popularnością. Komercjalizacja sztuki zaczyna się jeszcze przed jej stworzeniem... "hipotetyczne dzieło" od zarodka nastawione jest na zysk - kosztem jakości i niezależności. Czy zespół Lao Che stał się gorszy, dlatego, że osoby wchodzące w jego skład zaczęły utrzymywać się z muzyki? (Pomijam fakt, że trudno będzie im nagrać coś, co "przebije" ich drugi krążek... sam Spięty stwierdził to kiedyś w wywiadzie, jeśli uda mi się ów tekst wygrzebać, to albo podam źródło, albo wrzucę skan). Czy pogniewałem się na jedną z moich ulubionych polskich kapel (Farben Lehre) za to, że są mniej więcej 10.000 x bardziej rozpoznawalni niż wtedy kiedy zaczynałem ich słuchać (bodajże 9 lat temu)? Wręcz przeciwnie - jestem naprawdę uradowany z tego, że udało im się wybić, że od kilku lat grają po około 100 koncertów rocznie, że ciągle tworzą muzykę, która mówi mi coś o tym, co mnie otacza...

Póki co tak po macoszemu... zarówno o Nirvanie, o Green Day jak i o pozostałych kapelach, których nazwy padły w tej notce postaram się jeszcze coś naskrobać... treść tego posta może się też nieznacznie zmienić... późno już, a ja muszę wstać skoro świt (za 3h z ha-ha-haczykiem). Z czasem będę się starał uzupełniać notki dodatkowymi zdjęciami, linkami, rozwinięciami poszczególnych myśli.

■ zamierzam trzymać się jednej (rozbudowanej) zasady: będę kierował się tylko i wyłącznie moimi wewnętrznymi zasadami (nigdy nie byłem zwolennikiem demokracji). Notki pojawiać się będą w różnej częstotliwości. Chcę pisać zarówno o tym co jest, o tym co było i o tym co będzie. Większość tekstu dotyczyła będzie szeroko pojętej muzyki (muzyka obecna jest nawet w książkach, trzeba mieć tylko oczy i uszy szeroko otwarte).

■ chciałbym stworzyć "alternatywę" od tekstów pokroju: "Arctic Monkeys sucks... Coldplay sucks... The Cure sucks... The Killers sucks... Muse sucks... The Rasmus sucks...". Recenzje nakropione artefaktami wyssanymi z małego palca u nogi (bo przecież szkoda czasu na kilkakrotne przesłuchanie albumu, albo na ruszenie zadka z krzesła i wybranie się na koncert) możecie sobie drodzy redaktorzy wsadzić w... w trampki.

■ w muzyce nie zawsze odkrycie kolejnej Ameryki jest najważniejsze. Podobnie jest chyba w grach komputerowych. No bo czy kolejna część gry o dwudziestu dwóch mężczyznach biegających po zielonej trawie za skórzaną kulą wypełnioną powietrzem... tak bardzo różni się od swojej poprzedniczki? Nie... a zdarza się, że zabawa jest naprawdę przednia ; ).