Cool Kids of Death ■ Afterparty


2008 ■ Agora

Lista utworów:

01. Mamo, mój komputer jest zepsuty
02. Afterparty
03. Bal sobowtórów
04. Leżeć
05. Nagle zapomnieć wszystko
06. Biec
07. Bezstronny obserwator
08. Mężczyźni bez amunicji
09. Ciągle jestem sam
10. Joy
11. TV Panika
12. Ruin gruz


„Mieliśmy już czas i okazję, żeby się wykrzyczeć...” - mówi Krzysztof Ostrowski, lider i wokalista załogi Cool Kids of Death. Czy to oznacza, że po czwartym krążku ekstremalnie zbuntowanych Łodzian mamy spodziewać się zabiegów takich jak zwalnianie przed przejściami dla pieszych lub redukowanie biegu na zakrętach? Nie, wręcz przeciwnie. Pozostając w stylistyce poprzedniej metafory, Afterparty to obrót o pełne 360 stopni, przy dużej prędkości i mokrej nawierzchni (nie zważając na znaki ani na pieszych). Tytuł albumu nie wprowadza słuchacza w błąd - Afterparty to nienasycenie, które nie pozwala się zatrzymać, które wręcz wymusza wydobycie ostatnich pokładów sił i ignorowanie tego, że lampka rezerwy błyska jak stroboskop (z czego zdawać sobie sprawę powinni wszyscy Ci, którym dane było być na porządnej „imprezie po imprezie”).

Płyta zaczyna się utworem Mamo, mój komputer jest zepsuty - tak mocno i zdecydowanie, że po pierwszym przesłuchaniu po prosu paraliżuje, wybebesza... kopie prądem, a my tańczymy jak elektryk, który popełnił właśnie ostatni w swoim życiu błąd. Chłopaki z CKOD nigdy nie stronili od zakrapiania swoich kompozycji elektroniką, kawałki z ich czwartego, studyjnego krążka nie są jednak zakrapiane, a głęboko zanurzone... zanurzone w przybrudzonych, syntezatorowych brzmieniach, pulsujących, klawiszowych wstawkach i nieskomplikowanym - ale za to potężnym, niemal agresywnym – rytmie. W rezultacie powstaje z tego hybryda punk rocka i twardego techno. Gdyby Ostrowski śpiewał bardziej melodyjnie (i z szerszą gamą udziwnień), a reszta chłopaków dodałaby trochę gołych, lub chociaż skąpiej ubranych (industrial-rockowych) podkładów, mielibyśmy do czynienia z polskim odpowiednikiem Mindless Self Indulgence. Wracając z ogółu do szczegółów: drugi, tytułowy utwór jest jak spadanie w przepaść z hipnotycznym podkładem w tle, temperatura brzmienia spada, nastrój robi się jak na dyskotece zombiaków (swoiste rozwinięcie koncepcji „martwe disco” z ich drugiego wydawnictwa). Kolejna ścieżka, Bal Sobowtórów to zgrabna żonglerka kilkoma dźwiękowymi klockami, obwiązana soczystym basem Wandachowicza, rozpędzona za pomocą bliżej nieokreślonych sztuczek i opowiedziana chwytliwym, rozgoryczonym wokalem. Co dalej? Muzycy zmieniają tempa jak rękawiczki, eksperymentują z melodiami, to tu, to tam dorzucają przeróżne ozdobniki (czasami naprawdę kiczowate, ale dodają one kilogramów uroku do masy całkowitej) i co najważniejsze, utrzymują całość, po pierwsze: w biegu; po drugie: w estetyce chaotycznej psycho-dyskoteki.

W tekstach Ostrowski kpi między innymi z zatracania się w pustych rozrywkach, z bezsensownej agresji, z obłędnej pogoni, która ma zarazem charakter ucieczki, z pokazowej żałoby w mediach. Opowiada też o zdołowaniu, wypaleniu, depresji... i zwraca uwagę na to, że w każdym momencie, można zatrzymać się i „wyzerować licznik”, stać się kimś zupełnie innym. Album trwa niecałe 40 minut, a upchane jest w nim naprawdę sporo (moim zdaniem interesujących) pomysłów. Każdy z dwunastu utworów ukrywa w sobie inną receptę, a zarazem wszystko tworzy nad wyraz spójną całość - nie ma luk, w które mogłyby się wkraść nuda czy inne draństwa. Moje faworyty to: Mamo, mój komputer jest zepsuty; Bal Sobowtórów i TV Panika (ten ostatni za świetne riffy, skandowane refreny i za to, że w pewnym momencie wokalowi towarzyszy tylko perkusja).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz