2008 ■ Geffen / I AM
Lista utworów:
01. Underneath the Stars
02. The Only One
03. The Reasons Why
04. Freakshow
05. Sirensong
06. The Real Snow White
07. The Hungry Ghost
08. Switch
09. The Perfect Boy
10. This. Here and Now. With You
11. Sleep When I'm Dead
12. The Scream
13. It's Over
Robert i spółka na trzynasty krążek The Cure kazali nam czekać cztery lata. Płytę zapowiadały cztery single, ukazujące się (począwszy od maja 2008) każdego trzynastego dnia miesiąca. Początkowo premiera albumu planowana była na trzynastego września tegoż roku (wcześniej, kiedy jeszcze nawet nazwa albumu nie była znana, mówiło się o maju, krążyły też pogłoski, że wydawnictwo będzie dwupłytowe... mitów było całe mrowie). Zamiast longplaya tego dnia (13.09.08) ukazała się EP-ka (z remixami czterech singli) o wdzięcznym tytule Hypnagogic States (remixów dokonali muzycy z bandów: 30 Seconds to Mars, AFI, My Chemical Romance, Fall Out Boy i 65daysofstatic). Ostatecznie najmłodsze dziecko Cure-ów zostało uwolnione z inkubatora 28 października 2008. Czy warto było na nie czekać? Kiedy wyjmowałem ten album z pudełka... kiedy wkładałem płytę do odtwarzacza... czułem się jakbym przecinał pępowinę. Dziś już trochę ochłonąłem ; )
4:13 Dream otwiera trwający ponad sześć minut Underneath the Stars, utrzymany w post-rockowej estetyce. Oszczędne zbliżenia perkusji i gitar, ozdobione tytułowymi gwiazdkami. Słychać jak na nas spadają. Zamysł genialny w swojej prostocie! Po nastrojowym wprowadzeniu rozpoczyna się drugi utwór - lekki, melodyjny i beztroski The Only One, opowiedziany pluszowymi riffami i wokalem jakby z minionej epoki - nie chciało mi się wierzyć, że to utwór z najnowszego kompaktu Brytyjczyków. Cieszyłem się jak wiejski głupek. Na The Reasons Why zareagowałem podobnie. Opowiem tę piosenkę kilkoma przysłówkami: delikatnie, rytmicznie, hermetycznie, czysto... surowo i ciepło zarazem. Freakshow przynosi zmianę nastroju. Po dwóch słodkich piosenkach, zmiana ta jest jak najbardziej wskazana. W tle szaleje brudna, przesterowana gitara (wydaje się, że na lekkim sprzężeniu). Trochę szkoda, że jest aż tak przytłumiona, bo trzeba się dosyć mocno skoncentrować, żeby odcedzić ją od tego co dzieje się przed nią (choć z drugiej strony: to "zduszenie" ma coś w sobie). Na pierwszym planie niezbyt skomplikowany produkt sekcji rytmicznej (perkusji i gitary basowej). Wokal jakby nienaturalnie pobudzony. Utwór ten jest dużo chłodniejszy niż dwa poprzednie. Później znów robi się spokojnie, leniwie... może nawet pościelowo? (Sirensong) Należy pamiętać, że spokój w muzyce Cure-ów bardzo często podszyty jest smutkiem, rozczarowaniem, niepokojem... nawet paranoją... oraz, że uśmierzenie bólu (zarówno fizycznego jak i psychicznego) bardzo często usypia w jakiś sposób rozum, wprowadza w stan odrętwienia, transu... Przy okazji tych przemyśleń: naprawdę dawno nie słyszałem utworu, który byłby tak hipnotyczny jak The Scream (krótki, powielający się motyw z czasem zaczyna przerażać. Smith wyłania się zza nerwowych, mrocznych dźwięków bardzo lapidarnie, ale za to z gracją upiora). Tuż przed tym obezwładniającym ładunkiem umieszczony został utwór Sleep When I'm Dead, w którym Robert z głębokim żalem wyśpiewuje kolejne słowa swojej opowieści... opowieści, którą należy interpretować w kontekście 4:13 Dream. Wycieczkę wzdłuż i wszerz tej muzycznej materii proponuję odbyć samemu, pamiętając, że album to nie składanka - naprawdę warto zastanowić się nad każdym z trzynastu elementów, nad ich spójnością, różnorodnością... pięknem?
To jak odbierzemy ten krążek zależy od naszego nastawienia i od naszej wrażliwości. 4:13 Dream jest muzycznym lekarstwem więżącym w sobie kilogramy emocji, które - parując słodkością - momentami doprowadzają do goryczy (między wesołymi a smutnymi nastrojami w muzyce The Cure jest bardzo płynna granica, podobnie jak pomiędzy sukcesami i porażkami w naszym codziennym życiu). Być może wiele osób oczekiwało czegoś innego, ja cieszę się z powrotu do korzeni... bo przecież The Cure kochamy za ich korzenie (aż się prosi dodać: kochamy też ich nienaturalnie powykrzywiane gałęzie). Długo nie mogłem się osłuchać z tym, co zaserwowali nam wyspiarze, aż w końcu miałkość nabrała uroku i przekonałem się do wartości tego materiału. Zauroczył mnie doszczętnie, zaraził magią nieskomplikowanych brzmień, które poruszają coś dużo bardziej złożonego.
4:13 Dream otwiera trwający ponad sześć minut Underneath the Stars, utrzymany w post-rockowej estetyce. Oszczędne zbliżenia perkusji i gitar, ozdobione tytułowymi gwiazdkami. Słychać jak na nas spadają. Zamysł genialny w swojej prostocie! Po nastrojowym wprowadzeniu rozpoczyna się drugi utwór - lekki, melodyjny i beztroski The Only One, opowiedziany pluszowymi riffami i wokalem jakby z minionej epoki - nie chciało mi się wierzyć, że to utwór z najnowszego kompaktu Brytyjczyków. Cieszyłem się jak wiejski głupek. Na The Reasons Why zareagowałem podobnie. Opowiem tę piosenkę kilkoma przysłówkami: delikatnie, rytmicznie, hermetycznie, czysto... surowo i ciepło zarazem. Freakshow przynosi zmianę nastroju. Po dwóch słodkich piosenkach, zmiana ta jest jak najbardziej wskazana. W tle szaleje brudna, przesterowana gitara (wydaje się, że na lekkim sprzężeniu). Trochę szkoda, że jest aż tak przytłumiona, bo trzeba się dosyć mocno skoncentrować, żeby odcedzić ją od tego co dzieje się przed nią (choć z drugiej strony: to "zduszenie" ma coś w sobie). Na pierwszym planie niezbyt skomplikowany produkt sekcji rytmicznej (perkusji i gitary basowej). Wokal jakby nienaturalnie pobudzony. Utwór ten jest dużo chłodniejszy niż dwa poprzednie. Później znów robi się spokojnie, leniwie... może nawet pościelowo? (Sirensong) Należy pamiętać, że spokój w muzyce Cure-ów bardzo często podszyty jest smutkiem, rozczarowaniem, niepokojem... nawet paranoją... oraz, że uśmierzenie bólu (zarówno fizycznego jak i psychicznego) bardzo często usypia w jakiś sposób rozum, wprowadza w stan odrętwienia, transu... Przy okazji tych przemyśleń: naprawdę dawno nie słyszałem utworu, który byłby tak hipnotyczny jak The Scream (krótki, powielający się motyw z czasem zaczyna przerażać. Smith wyłania się zza nerwowych, mrocznych dźwięków bardzo lapidarnie, ale za to z gracją upiora). Tuż przed tym obezwładniającym ładunkiem umieszczony został utwór Sleep When I'm Dead, w którym Robert z głębokim żalem wyśpiewuje kolejne słowa swojej opowieści... opowieści, którą należy interpretować w kontekście 4:13 Dream. Wycieczkę wzdłuż i wszerz tej muzycznej materii proponuję odbyć samemu, pamiętając, że album to nie składanka - naprawdę warto zastanowić się nad każdym z trzynastu elementów, nad ich spójnością, różnorodnością... pięknem?
To jak odbierzemy ten krążek zależy od naszego nastawienia i od naszej wrażliwości. 4:13 Dream jest muzycznym lekarstwem więżącym w sobie kilogramy emocji, które - parując słodkością - momentami doprowadzają do goryczy (między wesołymi a smutnymi nastrojami w muzyce The Cure jest bardzo płynna granica, podobnie jak pomiędzy sukcesami i porażkami w naszym codziennym życiu). Być może wiele osób oczekiwało czegoś innego, ja cieszę się z powrotu do korzeni... bo przecież The Cure kochamy za ich korzenie (aż się prosi dodać: kochamy też ich nienaturalnie powykrzywiane gałęzie). Długo nie mogłem się osłuchać z tym, co zaserwowali nam wyspiarze, aż w końcu miałkość nabrała uroku i przekonałem się do wartości tego materiału. Zauroczył mnie doszczętnie, zaraził magią nieskomplikowanych brzmień, które poruszają coś dużo bardziej złożonego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz